piątek, 6 lutego 2015

Rozdział XVII

Ethan

Od trzech godzin próbował zasnąć. Pulsującego bólu głowy nie uśmierzył nawet woreczek lodu, który cały czas przykładał do czoła. Na dodatek jego duma była podeptana przez Marceline... Ehhh ta dziewczyna... Piękna i słodka. Dała się omotać zdradzieckim Williamem Evelem...A może chodziło o coś odwrotnego? A może bolało go to, że Evel omotał Marceline. Że chciał jej. Zacisnął dłoń w pięść i odgonił te myśli od siebie.
- Głupi Evel... - wyszeptał cicho i ukrył głowę w poduszce.
W tym momencie do jego uszu doszedł  śmiech niczym dźwięk dzwonków. Śliczny i delikatny, ale złowrogi. Podniósł się i sięgnął po broń schowaną pod łóżkiem.
- Kto tu jest? - warknął rozglądając się w ciemności, próbując wyłowić jakiś obcy kształt. Dopiero po minucie zobaczył wyraźnie odznaczający się cień siedzący na biurku. Była to kobieta. Wysoka, seksowna kobieta. Długie włosy były związane w dwa kitki.
- Jesteś zabawny, Ethan, wiesz? - usłyszał jej delikatny ale mocny głos. Sposób w jaki wymawiała poszczególne głoski i ten przeszyty na wskroś jadem, sarkazmem i udawanym rozbawieniem ton - Udajesz, że kochasz Obdarzoną... A tak naprawdę ciągle śni ci się Evel... Kocham yaoi, a z udziałem tego idioty to jest jeszcze śmieszniejsze. - odchyliła się do tyłu - Możesz zapalić światło. Nie chce ci nic zrobić.
Nie spuszczając z niej oczu sięgnął do lampki nocnej i ją włączył. Pokój rozjaśniło słabe światło, a kobieta na biurku stała się wyraźna. Ubrana była w długą czarną suknię. Włosy miała spięte w dwa kitki, a jej oczy zakrywała maska trochę podobna do tych weneckich. Była piękna. Nawet nie widząc jej oczu mógł to stwierdzić. Ale jej poza... jej styl mówienia... z kimś mu się kojarzył.
- Kim jesteś?
- Heroską, sierotą, siostrą, wrogiem, przyjaciółką, zapomnieniem, ulgą, córką, kochanką, królową, przywódczynią, zdrajczynią, siostrą, radością, nienawiścią, smutkiem, furią... - odpowiedziała wstając i zmierzając powoli w jego stronę. Przy ostatnim pochyliła się przed nim i uniosła jego brodę palcem zakończonym długim ostrym paznokciem. Zza siatki w masce skrywającej jej oczy, ujrzał niebieski przebłysk. I już wiedział. Wiedział kogo przypominała mu ta kobieta - Mogę być kim chcę... i kim ty chcesz bym była... Wybór jest twój - odsunęła się i odwróciła tyłem do Ethana.
- Masz oczy Williama Evela. - odpowiedział zanim ugryzł się w język - Kim. Jesteś? - powtórzył dobitnie.
- Siostrą osoby której nienawidzisz z całego serca, i którą kochasz tak samo mimo że się wypierasz i zapełniasz umysł Obdarzoną. Siostrą niewinnej duszy, która za wcześnie mnie opuściła. Córką największej zdrajczyni o jakiej nasz świat słyszał. Największej manipulantki, uwodzicielki. Ethanie Lordly... Jestem Rillianne Evel i mam dla ciebie propozycję...


Marceline

Mar była zdruzgotana.
Nie dość, że nie pochodziła z tych samych czasów co jej przyjaciele, a była trzy tysiące lat starsza, to jeszcze zabiła całą swoją rodzinę, a bogowie chcą ją zabić...
O! I jeszcze spędziła trzy tysiące lat jako gwiazdozbiór...
Od momentu, gdy obudziła się w tamtym parku chciała poznać swoją przeszłość. Ale teraz jest to rzecz którą najbardziej chciała cofnąć. Nie chciała tego pamiętać. A pamiętała wszystko. Śmiech siostry, nieliczne zabawy odbywające się w jej domu, dotyk, usta, słowa jej narzeczonego, który kochał ją, i którego kochała ona, mimo jego dziwnego charakteru.
Jej telefon nieustannie dzwonił. Ethan, Veronica, Daniel... chcieli się dowiedzieć co się z nimi stało. Ale ona nie chciała z nikim rozmawiać. Ignorowała wszystkie telefony i każdego kto przychodził do jej pokoju.

Nie wychodziła z niego przez kilka dni (z wyjątkiem odwiedzana łazienki). Nie schodziła na posiłki, nawet gdy były one dostarczane jej do pokoju ich nie jadła. Nie miała za grosz apetytu. Ominęła ją Wigilia, jednak Willi Nick, w asyście Luny, przynieśli jej prezenty spod choinki. Wciąż leżały nietknięte obok łóżka.
Babcia Nicka i Luny razem z córką i wnuczętami była zmuszona wyjechać do siostry i zostawić Willa i Mar samych w ich wielkim domu. Uczyniła to niechętnie, zmartwiona zachowaniem Mar, jednak Will zapewnił ją, że zajmie się dziewczyną.

Przez trzy dni Marceline miała święty spokój w swoim małym pokoiku, ale w końcu wszedł do niej wściekły Will.
- Ile jeszcze zamierzasz tu siedzieć? - warknął zabierając Mar kołdrę.
- Wieczność - wymamrotała w poduszkę, próbując odzyskać swoją własność, którą w ostatniej chwili złapała, jednak na próżno, bo Will był zbyt silny. Westchnęła i już bez kołdry skuliła się pod ścianą.
- O nie... - pokręcił głową - Nie zostajesz tu.
Złapał ja za rękę i siłą ściągnął z łóżka. Odwrócił Mar na kilka sekund w jego stronę.
- Napatrz się - powiedział groźnym tonem to jej ucha - bo przez kolejne godziny go nie zobaczysz.
Poczekał jeszcze moment i pociągnął dziewczynę na dół do kuchni. Posadził ją na krześle i ruszył w stronę lodówki.
Mar nie chciała jeść. Nie chciała też nigdzie wychodzić. Chciała tylko znów zaszyć się w swoim wygodnym łóżku i nadal ignorować cały świat. Jednak Will miał inne plany.
Postawił przed nią szklankę z herbatą i kanapkę z serem. Usiadł na przeciwko niej i oparł brodę na dłoniach.
- Smacznego - powiedział z wrednym uśmiechem.
Mar specjalnie nie zwracała uwagi na zawartość talerza i na chłopaka na przeciwko. Rozejrzała się po kuchni. Nie duża, ale ładna. Biało brązowe meble dobrze komponowały się z kremowymi kafelkami na ścianach i korkową podłogą. Stół stał pod oknem, były przy nim tylko dwa miejsca. No tak... Jadalnia była obok.
- Jedz, Mar... - na jego usta wstąpił chytry uśmiech - Chyba że chcesz bym cię nakarmił.
Wzruszyła ramionami. Nie zdobędzie się na to. Will jest ostatnią osobą jaką zna, która nakarmiłaby zdołowaną dziewczynę.
Jednak brunet ją zaskoczył. Wstał wziął kanapkę do jednej ręki a drugą przytrzymał jej brodę rozchylając usta.
Wyrwała mu kanapkę z dłoni, rzucając krzywe spojrzenie i zaczęła jeść nadal go ignorując. On po prostu się zaśmiał.
- Śmieszna jesteś, wiesz?
Nadal nie zwracała na niego uwagi. Gdy zjadła i dopiła herbatę, wstał i wziął łyk kawy również stojąej na stole.
- Mam ci pomóc się ubierać, czy dasz radę sama? - jego usta znów przybrały ten niesamowicie irytujący łuk pewnego uśmiechu.
Przewróciła oczami i przeszła do salonu gdzie przytuliła się do poduszki, plecami do Willa.
- Bardzo śmieszne. - warknął chłopak, wziął ją na ręce i zaniósł do łazienki. Posadził na brzegu wanny i wyszedł. Wrócił z jej ubraniami, które Luna razem z Rose wybrały dla niej. Rzucił je w jej strone.
- Masz pięć minut. Jak nie wyjdziesz do tego czasu. - znów się uśmiechnął - Pomogę ci z tymi ubraniami.
I zamknął drzwi. Marceline westchnęła zirytowana. Czemu nie może jej po prostu odpuścić i pozwolić jej nadal się pogrążać? Pozbyła się swojej piżamy i ubrała ciuchy od rodziny Nicka, nawet na nie nie patrząc. Podeszła do dużego, podświetlanego lustra nad umywalką i spojrzała w swoje odbicie. Na początku Mar w ogóle nie poznała dziewczyny patrzącej na nią z tafli szkła. Strasznie blada cera, wory po oczami, roztrzepane, tłuste, skołtunione włosy. Westchnęła i podeszła do drzwi.
- Will? - powiedziała słabo, zachrypniętym głosem.
- O, zmieniłaś zdanie? - usłyszała kpiący głos spod drzwi.
- Nie... - powiedziała ostrzej niż zamierzała, nie miała ochoty na zabawy - Daj mi więcej niż pięć minut. Dużo więcej.
Do jej uszu doszedł jego śmiech. Czy on wcześniej tez miał taki słodki śmiech?
- Dobra, nie spiesz się.
- Dzięki. - uśmiechnęła się delikatnie i odeszła od drzwi. Pozbyła się wcześniej założonych ubrać i nalała do trójkątnej wanny wody. Znalazła pilniczek, i ładny, miętowy lakier do paznokci po czym zaszyła sie w ciepłej wodzie z wielką warstwą piany. Porządnie umyła włosy. Jak ona mogła się doprowadzić do takiego stanu? Wypiłowała paznokcie i starannie je pomalowała.
No to teraz ma z dziesięć minut czekana aż lakier wyschnie. W tym czasie rozejrzała się po łazience. Utrzymana w ciepłym brązie, i kolorze kawy z mlekiem była bardzo ładna i przestronna. Spojrzała w ukośne okno. Płatki śniegu spadały na nie i po chwili topniały, bo szyba była zaparowana od wody w jej wannie.

Westchnęła i cała się zanurzyła trzymając dłonie nad taflą.
W końcu około po półgodzinie wyszła z wanny i owinęła się w ręcznik. Wysuszyła włosy, ponownie załamała się swoim stanem, choć było już tysiąc razy lepiej niż przedtem.
Spojrzała na ubrania od Willa. Ciemne spodnie i turkusowa bluzka. Westchnęła i się ubrała. Podeszła jeszcze do lustra i używając kosmetyków Rose zamaskowała ślady płaczu. W końcu wyszła z łazienki, o mało nie potykając się o nogi śpiącego, opartego o ścianę Willa. Uśmiechnęła się delikatnie i poszła po kołdrę i poduszkę. Okryła go i uklękła by włożyć pod jego głowę poduszkę. Jej dłonie były Milimetr od jego głowy, gdy otworzył oczy i złapał ją za nadgarstki. W następnej chwili leżała na ziemi przygnieciona jego ciężarem.
- Już wyszłaś? - zapytał z typowym dla siebie łobuzerskim uśmiechem - A miałem taki ciekawy sen.
Mar przełknęła ślinę i odwróciła wzrok od jego oczu. Skupiła sie na jasnych panelach na podłodze, listwie i pistacjowozielonej ścianie. Widziała też kawałek schodów w dół, ale dobry widok zasłaniała jej ręka Willa.
- Jaki? - wykrztusiła, czując, że jej policzki robią się czerwone. Poczuła, że Will się uśmiecha. Przybliżył usta do jej ucha.
- Hmm... Wyglądało to mniej więcej jak my teraz... Tylko brakowało jednego, małego szczegółu... - obniżył głos i zahaczył ustami o płatek jej ucha.
- Jakiego? - Mar wiedziała, że nie powinna pytać. Wiedziała, ze tego pożałuje. Była tego pewna.
- Naszych ubrań - jego usta zniżyły się do jej szyi, a dłoń zahaczyła brzeg jej bluzki. Policzki Marceline stały się szkarłatne. Will zaśmiał się - Już? Rozbudzona? - zapytał wstając i podając jej rękę. Złapała ją i podniosła się do pionu.
- Nie obchodzi cię to? - spytała oskarżycielski - Nie wiesz co z twoim Damonem, co z Sybil. Twój dom spłonął, zginęli herosi. A ty masz to gdzieś?
- Hacjenda nigdy nie była moim domem - odparł śmiertelnie poważnie juz bez tych iskierek rozbawienia w oczach - Szkoda mi tych ludzi, owszem. Martwię się o Damona i Sybil. Ale nie załamuję się z tego powodu. - przez moment wpatrywał się w nią intensywnie niebieskimi oczami - A teraz chodź. Zabieram cię na łyżwy - zarządził stanowczo i pociągnął ją za rękę w stronę schodów?
- Łyżwy? - spytała zatrzymując się przed pierwszym stopniem. Will stał kilka stopni niżej, więc ich oczy były na tym samym poziomie. Uśmiechnął się lekko pobłażliwie i Marceline znów ukuła świadomość, że nie urodziął się w tych czasach i nadal nie zna wielu nowoczesnych terminów.
- No wiesz... Takie buty z płozami, na których jeździ się po lodzie.
Pokiwała głową i zeszła z nim na dół.
- Ale ja nie mam łyżew - uświadomiła sobie, gdy zakładali buty w holu.
- Owszem masz - Will wskazał stojący na komodzie obok czarny, wypchany plecak. Widząc jej zdziwione spojrzenie powiedział : - Jeden z twoich świątecznych prezentów, które rozpakowałem za ciebie. Wybacz - mimo przepraszających słów w jego głosie nie było ziarna skruchy. Marceline prychnęła, ale w duchu przysięgła sobie podziękować rodzinie Nicka za prezenty, a przede wszystkim za opiekę.

Ubrali sie i wyszli. Will powiedział, że do lodowiska jest tylko kawałek drogi i samochód jest im nie potrzebny (i tak go nie mieli). Na dworze nie było bardzo zimno, jednak mróz szczypał ją w policzki i w dłonie. Schowała je głęboko w kieszeniach. Przeszedł ją dreszcz zimna. Will spojrzał na nią kątem oka, ale nic nie powiedział. Tylko delikatnie poprawił jej szalik na szyi.
Szli przez naprawdę uroczy park. Wykładana kamieniami droga wiodła obok górki, z której na sankach zjeżdżały dzieci. Wszędzie był śnieg. Liście, które opuściły drzewa jakiś czas temu zostały zastąpione białym puchem. Marceline dostrzegła małego ptaszka błąkającego się na jednej z gałęzi. Kilkanaście metrów dalej na innym drzewie zobaczyła opuszczone na zimową przerwę gniazdo.
- Jak tu pięknie... - wyszeptała zachwycona.
Will tylko cicho przytaknął.
Resztę drogi przeszli w milczeniu. Po około półgodzinie doszli do lodowiska. Will zapłacił za bilety i poszli ubrać łyżwy. Były śliczne. Skórzane, białe z miękkim ocieplanym futerkiem w środku. Po bokach miały złote śnieżynki. Były proste, bez udziwnień, ale piękne.
Na lód weszli jako pierwsi. Chłopak trzymał cały czas Mar za ręce.
- Tylko spokojnie, okay? - powiedział na wstępie - To łatwe. Odpychasz się jedną nogą, jedziesz na drugiej i zmiana. Patrz.
Puścił ją na chwilę i odjechał tyłem do niej. Mar obserwowała ruchy jego nóg... chyba wiedziała jak to robił.. ale nie wiedziała czy uda jej się to powtórzyć. Will zgrabnie się odwrócił i znów do niej podjechał. Złapał ją za rękę.
- Gotowa?
Pokiwała głową i ruszyła. Przejechała mały kawałek i nawet nie spostrzegła, gdy znalazła się na lodzie. Will uklęknął i podjechał do niej
- Nic ci nie jest? - zapytał z troską. Pomógł jej wstać. Złapał ją za obie ręce, stojąc niepokojąco blisko, ale teraz to Marceline nie przeszkadzało. Nawet tego chciała. Will cicho mówił jej do ucha którą nogą ma co robić i tak przejechali dłuższy kawałek. Cały czas była skupiona na lodzie i swoich łyżwach. Podniosła głowę dopiero gdy Will minął ją ze śmiechem, jadąc z zawrotną prędkością. Pisnęła i znowu wylądowała na tyłku. Też się zaśmiała. Winowajca jej upadku podjechał do niej, w jakiś sposób nie odrywając łyżew od lodu. Wyciągnęła do niego ręce. Złapał je bez podejrzeń. Po chwili wylądował obok niej. Oboje zanieśli się śmiechem. Will oczywiście śmiał się cicho, niepewnie i krótko. Mar za to słyszało całe lodowisko. Podszedł do nich ochroniarz karcąc ich za siedzenie na lodzie i przeszkadzanie innym. Grzecznie wstali i jeździli dalej. Nadal trochę się wygłupiali, ale nie tak, by ochroniarz musiał zwracać im uwagę.
Spędzili tak piękną godzinę.
Zeszli z lodowiska nadal się śmiejąc. Przy ich rzeczach ktoś siedział. Gdy podeszli, wstał i zaczął klaskać.
- Moje gratulacje! Właśnie zaliczyliście pierwszą oficjalną randkę! - przywitał ich Nick.
Mar poczuła, że cała czerwienieje, a Will prychnął, ale nie potrafił ukryć uśmiechu.
- Zamknij się. - uderzył go po głowie rękawiczką.
Gdy już zdjęli i wyczyścili łyżwy Will kupił im gorącą czekoladę na rozgrzanie.
Usiedli na jednej z ławek w parku, przez który szli wcześniej, by ją wypić. Po kilku minutach ruszyli w drogę powrotną. Śmiali się, żartowali, wygłupiali. Marceline nie wiedziała, że mogła się tak bawić. Mimo, że było jej smutno, że Hacjenda to teraz tylko ruiny, że nie wiadomo co z Sybil i Damonem... Przyjaciele odwracali jej uwagę od zmartwień. Przypomniała sobie, że od przyjazdu do babci Nicka, nie rozmawiała z Veronicą. Siostra pewno się o nia martwi... Moment... Vera nie była jej siostrą. Mar nawet nie była półbogiem... Jednak... nadal będzie ją nazywała siostrą, bo tym Veronica była dla Marceline. Właśnie siostrą. Mimo, że nie łączyły je żadne więzy krwi. Będzie musiała do niej zadzwonić, uspokoić ją.

Kiedy już w końcu dotarli do domu Nicka było już ciemno. Samochód Rose stał na podjeździe, a w środku paliły się światła.
- Czyli juz wrócili! - ucieszył sie Nick. Razem podeszli do drzwi.
- Jesteśmy! - krzyknął chłopak na wejściu - Tęskni...
Przerwał.
Will gwałtownie się zatrzymał, tak, że idąca za nim Marceline wpadła na niego.
- Co sie stało? - zapytała i wyjrzała zza chłopaka.

Pożałowała.

W na środku sufitu w salonie wisiał pięcioramienny żyrandol lekko przypominający gotycki świecznik. Mar wcześniej nie przywiązywała do niego zbytniej uwagi.

Do teraz.

Cała podłoga była we krwi. I nie tylko podłoga. Wszystkie meble były w ciemnoczerwonych plamach. Po jednej ze ścian krew nadal spływała, co znaczyło, że to stało się niedawno.

Wracając do żyrandola...

Na każdym z ramion wisiał jeden z członków rodziny Nicka. Chłopak opadł na kolana. Zaczął płakać, walić pięściami o podłogę.
Na wprost nich wisiała Luna. Jej włosy z niebieskich przybrały fioletowawy odcień, zaplamione krwią. Ktoś wyciął jej usta w uśmiech "od ucha do ucha" tym razem dosłownie. Jedno oko miała wydłubane. Ubrana była w jaskrawą żółtą sukienkę, teraz podartą co dawało przerażający efekt.
Obok wnuczki była babcia. Ją "oszczędzono" nie miała ran. "Tylko" ją powiesili.
Stan Rose był prawie równie przerażający co Luny. Miała białą suknie. "Białą" Biało-czerwoną ze względu na krew. Na środku jej klatki piersiowej była rana postrzałowa. Posoka wokół niej tworzyła przerażająco piękny efekt róży. Ktoś zrobił sobie żart z jej imienia. Podobna sytuacja była na policzku tylko o wiele mniejsza.
Kaia i Jo na szczęście nie widzieli. Mar miała nadzieję, że tak jak babcię, dzieci "oszczędzono".
Nick podbiegł do rodziny. Ściągał ich. Krzyczał by się obudzili. Potrzasał nimi. Błagał zaklinał. Próbował uleczyć.
Na nic...
Will podszedł do niego. Podniósł go na ramiona.
- Ogarnij się, stary. Spokojnie - mówił z kamienna twarzą i zimnym głosem, jednak z nutką zamartwienia. Ale Mar wiedziała, że drży. Jego głos nie był tak pewny.
- Spokojnie?! To moja rodzina!
Will więcej nie próbował. Odwrócił się w stronę korytarza, by wrócić do Mar. Zamarł wpół kroku.  Wypowiedział jedno słowo :
- Cienie...
Dziewczyna podbiegła do niego, by zobaczyć to co on. Na ścianie krwią było napisane :

"Hello, Brother*
Cienie przesyłają pozdrowienia
Kochająca siostra,

Rillianne"

_______________________
Oto siedemnasty rozdział!
Tak ja jednak żyje! Poświęcam się i do 2 w nocy piszę! Mam nadzieję, że chociaż kilka osób to czyta...
Mam nadzieję, że rozdział się podoba. Niestety (ze wzgledu na godzine) nie chce mi się go sprawdzać. Więc powiadomienie mnie o błędach w komentarzu będzie wręcz wskazane :D
Muszę powiedzieć, że powoli zbliżamy się do końca. :( 
I takie pytanko czy tylko mnie do tej pory jakoś irytowała Marceline? (Ta Marceline. Nie Marcelina, że ja. Tak dałam jej imię w odnośniku do mnie. Ale nie przypomina mnie z charakteru. To Moni xD)
Mam nadzieję że nie zawiodłam nikogo tym rozdziałem ;) 
Wiecie, że juz zaraz rocznica bloga! o.O Jak ten czas szybko leci! Do rocznicy jeszcze spokojnie dociągniemy! Nie wiem w ilu rozdziałach zmieszczę to co mam do zrobienia tu jeszcze. Mam nadzieję, że dotrwacie do końca!
Nie zanudzam 
Laciata <3


* Jakby ktoś nie znał angielskiego "Hello Brother" to cześć barcie xD