piątek, 10 lipca 2015

Epilog

            Kilkanaście lat później...

                - Mamusiu, czemu kładziemy na grób cioci tylko róże? - zapytała mała dziewczynka podnosząc swoje niebieskie oczy znad nagrobka, na stojącą nad nią Marceline.
                Kobieta uśmiechnęła się czule, ale ten uśmiech był lekko zabarwiany smutkiem.
                - Bo ciocia uwielbiała róże, Heavenly. - zza jej pleców rozległ się cichy, ale głęboki głos. - Nie można było jej dać innych kwiatów niż one, bo od razu się wściekała - uśmiech Willa stal się bardziej smutny - Niektórym nawet jej imię kojarzyło się z różami.
                Dziewczynka znów spojrzała na stojący przed nią grób, na napis wygrawerowany na nim piękną czcionką Rillianne Evel i jej data narodzin i śmierci. Nic więcej. Podniosła wzrok na inne groby w okolicy. Marceline i Will mówili jej, że to pomniki upamiętniające herosów zmarłych w wielkiej bitwie. Byli bohaterami. Niestety co do Rin nie za bardzo się to zgadzało.
                - Szkoda, że nie mogłam jej poznać... - wyszeptała cichym głosem, zasłaniając twarz ciemnymi włosami i ruszając usteczkami w cichej modlitwie.
                Mar zerknęła na Willa. Wiedziała jak bardzo kochał swoją siostrę i jaki ból sprawiały mu wizyty na tym cmentarzu. Podeszła kilka kroków i objęła go w pasie, opierając głowę o jego ramię.
                - Trzynaście lat... - wyszeptał w jej włosy.
                Nic nie powiedziała. Nie powinna. Nie znała Rillianne. I żałowała tego za każdym razem, gdy tu przychodzili. Chciałaby poznać Rin jako szwagierkę, chciałaby żeby szukała z nią sukni na ślub, przygotowywała ją zanim poszłaby przed nawę, gdzie stał Will.

                Wiedziała, że nie powinna go kochać. Nie po tym ile przez niego cierpiała. Nadal zdarzały się noce, gdy śniły jej się dni które spędziła w lochach Cieni. Veronica powtarzała jej, że to zły wybór, mimo tego jak wspaniałym facetem Will się wydaje.
                Ale oczywiście Marceline wiedziała lepiej.
                Z wielkimi obawami, zaczęła spotykać się bardziej na poważnie z Willem, chociaż czas miała też zawalony szkołą (już nie Hacjendą, poszła do normalnego liceum), maturą, potem studiami. Zaskoczył ją propozycją ślubu. Nick był jak najbardziej za, jednak Veronica kategorycznie jej tego odmawiała. Ale Marceline, zakochana w Willu, juz od jakiegoś czasu, chociaż niepewną miłością, nie mogła się nie zgodzić. Ta nadzieja w jego oczach i ten ból, że potrzebuje jej, bo nie został mu juz nikt.
                Dla wszystkich William Evel był zamkniętą w sobie skorupą bez uczuć. Tylko ona widziała jak bardzo boli go utrata Rillianne.

                Jej mąż uniósł głowę i spojrzał na córkę. Uklęknął przy niej.
                - Już możemy iść, czy jeszcze chcesz tu postać? - zapytał łagodnie. Był najcudowniejszym ojcem jakiego Marceline mogła sobie wymarzyć dla swojego dziecka.
                Heavenly pokiwała głową z lekkim uśmiechem. Była tak do niego podobna. Ten sam uśmiech. Mar dostrzegała w niej kilka swoich cech, ale mała najbardziej wdała sie w tatę.
                Will wziął ją na ręce i pytająco spojrzał na żonę. Pokiwała głową i wszyscy oddalili się w stronę Hacjendy stojącej w tle.
                - Nie idziemy do wujka Nicka, prawda? - pisnęła dziewczynka. Nick mimo, że miał już te swoje trzydzieści parę lat, z charakteru nie zmienił się ani trochę. Nawet nie wydoroślał. Co irytowało małą Heavenly i jej ojca przy okazji. Cała trójka współczuła jego uczniom. Biedni nastolatkowie.
                Mar zaśmiała się cicho.
                - Nie, spokojnie. Wracamy do domu, prawda? - zerknęła na Willa.
                - Ja chcę jeszcze na lody! - krzyknęła Heav, wyrywając się z objęć.
                - Hej, bo spadniesz! - zaśmiał się - Spokojnie, pójdziemy na lody. - uśmiech rozświetlił jego oczy. - Tylko bądź grzeczna.
                - Jasne! - zawołała i owinęła swoimi małymi ramionami szyję Willa.
                Marceline stała za nimi z uśmiechem. Jak ona ich kochała...

                Za jej plecami rozległ się krzyk dzieci. Odwróciła się Zobaczyła piątkę chłopców i jedną dziewczynkę w wieku mniej więcej trzynastu lat. Zbiegali ze wzgórza na cmentarz.
                - Hej, James, Cal, Justin, Gideon, Ollie! - zawołała za nimi dziewczyna - To cmentarz bohaterów! Nie możecie się tu tak bawić!
                - Wiemy, Kat, wiemy! - wykrzyknął najwyższy z chłopców - Ale dziś rocznica!
                - Mój brat tu jest! - powiedział głośno, ale z lekkim smutkiem jedyny rudowłosy pośród całej grupki - Chcę być pierwszy!
                Marceline przyjrzała mu się na tyle na ile pozwalał jej ludzki wzrok. Od trzynastu lat jest człowiekiem, jednak nadal czasem trudno było jej w to uwierzyć.
                Rodzeństwa półbogów zdarzały się bardzo rzadko, ale Mar pamiętała jednego rudowłosego, miłego chłopaka, który zawsze wszystkim pomagał i który wepchnął Ethana Lordly'ego do basenu. Ten chłopiec strasznie go przypominał. Urodził się już po Bitwie z Cieniami... Ollie... Tak tamten chłopak miał na imię Ollie. Poczuła lekkie wyrzuty sumienia, że nie pamiętała jego imienia... Jak widać matka nazwała go, po starszym, zmarłym bracie.
                Uśmiechnęła sie lekko. Dobrze wiedzieć, że następne pokolenia pamiętają o bohaterach dzięki którym mogą żyć w jakotakim spokoju, lękając się jedynie potworów, bez strachu przed Cieniami.
                - Marceline! Idziesz? - z rozmyślań wyrwał ją głos Willa. Odwróciła sie do nich. Oboje z Heavenly stali przy wyjściu z Hacjendy.

                Uśmiechnęła się szeroko i pobiegła w ich stronę zostawiając za sobą kolejne pokolenie Herosów czczące pamięć zmarłych, którzy polegli by oni nie musieli przejmować się kimś takim jak Cienie i żyć bez strachu.

                Chociaż, życie herosa nigdy nie jest bezpieczne. Bogowie zawsze wynajdą im jakieś zajęcie...
____________ BARDZO PROSZĘ POŚWIĘCIĆ CHWILĘ I PRZECZYTAĆ TO CO JEST NIŻEJ, DOBRZE?________________________
Tak
Oto i epilog...
Jak poprzednio będzie mi strasznie trudno wcisnąć ten mały pomarańczowy rażący w oczy guziczek "Opublikuj" mimo tego, że mama goni mnie już do spania i czeka na mnie odcinek anime...
Nie sądzę, by to opowiadanie było dobre.
Ale też nie uważam, że było złe. Miało taki średni poziom. Może ktoś się ze mną zgadza, może nie. 
Mam wrażenie, że pod koniec coś tu zepsułam i wszystko straciło na jakości... 
Ale muszę się przyznać.
Pogubiłam się w tym po prostu... Pozapominałam fakty, namieszałam w świecie i tak dalej
I za to przepraszam
Ale mimo wszystko cieszy mnie fakt, że udało mi się wykreować takich bohaterów, gdzie jeden nie jest taki sam jak drugi *jak to miało miejsce na poprzednim blogu* stworzyć taką akcję, chociaż to nie wyszło mi za dobrze. Że udało mi się jakoś z tym światem, Cieniami i tak dalej. I pokochać moich bohaterów... Marceline, Willa, Nicka, Rillianne... 
I mimo tego jakie to czasem wydaje mi się beznadziejne... Jestem dumna z tego opowiadania...
Mimo wszystkich wad, a trochę ich jest. 
Zanim też oficjalnie się pożegnam...
Muszę przecież jeszcze podziękować...
Dziękuję Werzę i Esti moim przyjaciółkom, które mnie znosiły... I słuchały jak gadam o tym, że muszę napisać rozdział ale mi się nie chce. Chociaż obie i tak tego nie czytają. Wiedźcie, że jesteście wspaniałe ;* obydwie i każda inaczej <3
Dziękuję JuJu via Starlette, dzięki której kiedyś nauczyłam się pisać Daughter xD. Dziękuję Ci, że mnie znosisz od tych parunastu miesięcy, czytasz wszystko, choć nie bardzo Ci się pewno chce, doradzasz mi czasem i za to, że zaraziłaś mnie GoT i to coś mogło być czasami ochydne *tak mówię o Lordly'm* Za to, pomagasz mi kiedy w siebie wątpię i podnosisz mi samoocenę * która i tak niska nie jest xD* 
Dziękuję Grażce via Lunie, chociaż nie wiem czy to przeczytasz. Mimo tego jak się w sumie to skończyło, dziękuję Ci, że byłaś, komentowałaś i mnie dzielnie znosiłaś, poprawiałaś i czytałaś wcześniej podnosząc mi ocenę o tym czymś.
Dziękuję Roldze, która przy pierwszym swoim pojawieniu wkurzyła mnie pytaniem o nexta pod oneshootem xD  I tak Cię uwielbiam <3 Nadrobiłaś to resztą komentarzy, dziękuję, że od Września*jak nie wcześniej* jesteś ze mną i czytasz i komentujesz, niecierpliwisz się i dajesz mi motywację.
No cóż dawałaś... Życzyłaś mi weny, czekolady, ferrero roche i dziękuję za to, że przy Twoich komentarzach mogłam pokładać się ze śmiechu <3
Dziękuję Spite, która może już o mnie nie pamięta, ale była ze mną przez bardzo długi czas <3 Dziękuję 
Dziękuję też Aurum Argentum, która tak samo jak Spite, chyba juz o mnie zapomniała, ale ja zawsze będę o Was pamiętać <3
*nie mogłam się powstrzymać*
Dziękuję też Luce, która obserwuje oba moje blogi, ale poza tym nie dała o sobie nigdy znać.
*kurde zaczynam się trząść z emocji*
Poza tymi osobami dziękuję tez każdemu kto skomentował tego bloga chociaż raz 
Dziękuję Miss Parisson, Anonimowi spod pierwszego prologu, Aryi Chase, Córce Zeusa, Ann, Domci, Adżes, Weronice Pytlasińskiej, Osobie z literami greckimi w nicku, których nie mogłam przekopiować, przepraszam, dwóm anonimowym osóbkom, Radosnej Oli, Lolicie, Annabell di Angelo i Rudej <3
Naprawdę dziękuje Wam wszystkim z całego serca. Każdy mały pojedynczy komentarz dodał mi weny i poprawił humor.
No dobrze, bo pisząc ten epilog i podziękowania wysłychałam 1 i 1/4 soundtracku z Wiedźmina 3 (który trwa 2 godziny), a jutro mam rano wyjazd na lotnisko, więc powinnam iść spać.
Ale tak bardzo czułam się w obowiązku dodać to dzisiaj, że... no
Jeszcze raz każdemu dziękuję.
I proszę, żebym wiedziała, kto to czyta i komu dziękuję. Krótki komentarz. Jedno słowo nawet mi wystarczy. Tylko bym wiedziała dla ilu osób nie słuchałam na lekcjach, poświęcałam swój czas, podrywałam nocki i oczywiście robiłam to co kocham najbardziej, czyli tworzyłam historię <3
Kocham Was wszyskich i jeszcze raz dziękuję za wszystko.
No to chyba tyle...
Bo na razie robię sobie przerwę od blogsfery... może kiedyś wrócę...
Dziękuję naprawdę, juz nawet nie wiem co napisać, Chociaz mam ochotę ciągle pisać dziękuję, tylko by nie przyszedł moment, w kótrym muszę oderwać ręce od klawiatury i wcisnąć opublikuj i iść spać...
No to chyba
po raz ostatni
Nie zanudzam
Laciata <3

sobota, 4 lipca 2015

Rozdział XXII

W pierwotnych planach miał dotrzeć na pole bitwy jako jeden z pierwszych.
                Wyszło tak, że jest tutaj ostatni.
                To co się działo przed Siedzibą Cieni można było określić tylko jednym słowem :

                Szaleństwo.

                Jedynymi dźwiękami jakie było słychać, były jęki umierających, krzyki szarżujących i dźwięk ocierania sie metalu o metal, gdy wrogowie się skonfrontowali. Czasem jeszcze ponad wrzawę wybijał sie odgłos wystrzału z broni. Jednak bardzo rzadko, herosi nie korzystali z broni palnej.
                Ogarnięty furią Will wkroczył na pole bitwy i ciął nawet nie patrząc na twarze ofiar. Nie obchodzili go oni. Musiał pomścić Rillianne. Nie było dla niego ważne, że Lordly jest już martwy. Skoro Mrok nie żyje. I skoro owym martwym Mrokiem jest jego siostra, wszystkie Cienie muszą zginąć. Nikt z nich nie ma prawa przeżyć.
                Jego ubrania były całkowicie przesiąknięte krwią. Czuł jej zapach wszędzie. Był jak najwspanialsze perfumy. Teraz pragnął bez końca go wdychać.
                Nie miał pojęcia jak rozróżniał Cienie od herosów przybyłych by je zniszczyć, ale był pewny, że żaden z półbogów stojących po jego stronie, nie ucierpiał z jego winy.
                Potykał się o ciała leżące na ziemi, miażdżył im kości, ale nie za bardzo go to obchodziło. Musiał znaleźć Nyks. Zabije ją. Straci Marceline, co jeszcze bardziej wprawiało go w wściekłość i rozpacz... Ale Nyks musi zginąć.
                Umówił się z Nickiem i Jeremy'm, że cudem znajdą się w bitwie. Dzięki wysokiej pozycji Willa wśród Cieni wiedzieli gdzie prawdopodobnie będzie Nyks w razie ataku.
                Parł przez tłum bezkształtnych szarych twarzy. Wyszukiwał blond czupryny przyjaciela.

                Nie miał pojęcia ile czasu minęło, zanim jego katana zderzyła się z obusiecznym mieczem Nicka. Na jego ustach zaigrał uśmiech. Will jednak nadal pozostał poważny. Nie było mu do śmiechu. Chwilę później ich miecze rozdzielił sztylet Jeremy'ego.
                Nadszedł czas. Wszyscy w jednym momencie rzucili się za budynek. Biegli i cieli, jakby nic się nie liczyło z wyjątkiem dostania się do celu i likwidowania wrogów. Cała trójka pracowała, jakby byli jednym umysłem w trzech ciałach. W końcu wydostali się z zgiełku bitwy, ale żaden się nie zatrzymywał. Nawet gdy zaczęli zbiegać po schodach w dół schronu, w którym powinna być Nysk.

                W końcu stanęli przed wielkimi metalowymi drzwiami. Skaner DNA świecił sztucznym, rażącym w mroku, światłem. Will nakręcił jeden z włosów na palec, poczym szybkim ruchem go wyrwał. Wiedział, że skanery Cieni nie są zbyt dokładne, a jego DNA było bardzo podobne do tego Rin.
                Czytnik po przyłożeniu włosa zaświecił na zielono.
                - No to nadeszła finałowa część naszej historii... - powiedział Nick i kopnął w drzwi tak, że stanęły przed nimi otworem.
                Pierwszą rzeczą, jaka przykuła wzrok Willa był przepych panujący w tym pomieszczeniu. Nie tego spodziewał się po schronie w razie ataku.
                Ściany były pokryte czerwoną boazerią, podłogę skrywał dywan trochę ciemniejszy niż ściany. Na podwyższeniu do którego prowadziło kilka schodków stała jedynie kanapa trochę w stylu tych starogreckich. Rin skojarzyłaby ją z kanapą Kaname z Vampire Knight. Na posłaniu leżała wsparta na łokciu Marceli... Nyks w długiej, wydekoltowanej sukni. Wyglądała pięknie. Z tej odległości był zdolny nie zwracać uwagi na jej czarne jak otchłań oczy. Ale to nie była jego Marceline. To była bogini, która zniszczyła mu całe życie. Pozbawiła matki, i obu ukochanych mu sióstr. Nienawidził jej za to. Zacisnął dłonie w pięści, tak, że zbladły mu knykcie. Bogini na ten widok uśmiechnęła sie pewnym uśmiechem.
                - Długo kazałeś na siebie czekać, Williamie. - powiedziała, boleśnie znajomym głosem, ale kompletnie obcym mu tonem. Zacisnął zęby.
                - Nigdy nie jest za późno, by cię zabić, Nyks... - skrzywił się lekko na drżenie, jakie usłyszał w swoim głosie. Nie mógł jej pokazać jak bardzo był roztrzęsiony śmiercią Rin i tym, że jej czarne oczy patrzą na niego z twarzy jego ukochanej.
                Widok bogini zastąpił mu wysoki mężczyzna około dwudziestu pięciu lat. Na jego twarzy malowała się wyraźna wściekłość. Pewno jeden z dzieci, Nyks... pomyślał. Facet był krępy i, choć zdarza się to nieczęsto wyższy od niego o co najmniej pół głowy. Miał ciemną cerę, i krótko ścięte, czarne, kręcone włosy.
                - Jak śmiesz, mówić tak do mojej matki! - wykrzyknął, a jego głos poniósł się echem po pomieszczeniu. Will nadal stał z grobową miną. Zamierzał zamordować jego matkę z zimną krwią.
                Jak nienawidził Lordly'ego za to, że zabił Rillianne, pozbywając ich ostatniej nadziei na zabicie tej szalonej bogini, ratując przy tym Marceline.
                Nyks zaśmiała się perliście.
                - Spokojnie, Leanderze... - prawie wyćwierkała - Nie musisz się nim przejmować. Nie zabije mnie. Nie może przecież stracić Marceline.
                Słowa matki jednak nie uspokoiły Leandera. Chyba myślał, że Will zna sposób jak się jej pozbyć.. Niestety...
                Nick i Jeremy milczeli. Mieli dać Willowi gadać. W odpowiednim momencie cała trójka zaatakuje.
                - Czy ty, Nyks, myślisz, że nie wiem jak się ciebie pozbyć z ciała Mar raz na zawsze? - zapytał spokojniejszym niż wcześniej głosem. Jednak jego delikatne drżenie doprowadzało go do szewskiej pasji. Bał się, że bogini mu nie uwierzy.
                Dobra... Był tego pewny. Lekkie rozbawienie w jej oczach świadczyło o tym, że się nie mylił. Jednak twarz jej syna wyrażająca strach walczący z wściekłością mówił, że ten jednak mu wierzył.
                Mina Nicka w tym momencie wyrażała żałość, że nie potrafi mówić w myślach. Will doskonale znał ten wyraz. To co przyjaciel chce mu przekazać jest na pewno ważne. Jego oczy mówiły wszystko.
                - Nie będziesz groził mojej matce! - przez salę przeszedł wielki krzyk i Leander zaatakował. Ruszył prosto na Willa, widząc w nim największe zagrożenie.
                - Nie dacie rady Nieśmiertelnemu Synowi... - wyszeptała Nyks, ale ten szept był słyszalny wszędzie.
                Nieśmiertelny Syn? przebiegło mu przez myśl.
                Delikatny jak dźwięk dzwoneczków śmiech rozniósł się w powietrzu.
                - Tak Williamie. Mój nieśmiertelny syn, narodzony jeszcze w czasach naszej świetności. Mój ukochany, uczyniony, wbrew Zeusowi  nieumarłym, syn.
                Oczy Nicka mówiły, że to o nim chciał mu powiedzieć. Niestety nie ma jak. Pięść Leandera leciała prosto na niego. Schylił sie w ostatnim momencie, chcąc podciąć mu nogi. Jednak mężczyzna uskoczył. Jeremy naparł na niego z boku, a Nick z tyłu, podczas, gdy Will próbował odzyskać równowagę. Odrzucił obu. Miał ponad dwa tysiące lat na opanowanie sztuk walki. Jak widać ich nie marnował. Syn Apollina podniósł się z ziemi ocierając stróżkę krwi z brody. Jeremy nie przykuwając niczyjej uwagi zafundował Leanderowi miłe spotkanie ze swoim butem, trafiając go prosto w nerkę.
                - Nieśmiertelny Syn się nie starzeje, ale... - powiedział cicho Nick mijając go w biegu, jednak nie dał rady skończyć. Will rzucił się na syna Nyks. Mężczyzna uchylił się, ale niedostatecznie szybko i katana Willa przecięła jego ramię. Polała się szkarłatna, ludzka krew.
                Nie złoty boski ichnor, który oznaczał, że jest sie nie do zabicia.
                Normalna szkarłatne krew.
                To był koniec myśli Nicka. Nieśmiertelny Syn się nie starzeje, ale da się go zabić, bo aż taką mocą matka go nie obdarowała. Spojrzał na przyjaciela i wyczytał w jego oczach dokładnie te same słowa.
                Rozciągnął kark, tak, że aż strzyknęło. To samo zrobił z palcami i z nową energią ruszył na mężczyznę. Normalnie ich trzech powinno wystarczyć, by zabić jednego człowieka w maksymalnie dziesięć minut. Ale Leander był bardzo potężny i Will nie mógł mu tego odmówić.
                Walczyli jeszcze przez jakiś czas. Leander męczył się bardzo wolno. Robil szybkie uniki i zadawał silne ciosy. Planowali zaatakować go w jednym momencie, ale za każdym razem niwelował ich próby, wyłączając jednego z nich z gry na choćby krótki moment.
                Każdy z nich był już prawie na skraju wyczerpania. Nyks siedziała tylko i obserwowała. Nie zamierzała wspomóc syna, chociaż prawdopodobnie była w stanie zmieść ich wszystkich jednym pstryknięciem palca. Im było to na rękę więc nie narzekali.
                Nick skoczył Leanderowi na plecy. Gdyby nie był to środek walki Will zapewne by sie zaśmiał, bo obaj wyglądali komicznie. Razem z Jeremy'm pospieszyli w jego stronę. Nie mogli zajść go od tyłu, by nie skrzywdzić Nicka.
                Leander zatrzymał się gwałtownie o mało nie zderzając się z nimi. Obaj stali teraz z ostrzami skrzyżowanymi przed gardłem syna Nyks.
                Nick zeskoczył z niego i stanął z tyłu.
                - Hasta la vista - powiedział i kopnął go w plecy, tak że katana Willa i sztylet Jeremy'ego przecięły jego gardło gładko. Ciało opadło do przody bez życia na ziemię, a głowa potoczyła się pod schody i zatrzymała dosłownie pod stopami Nyks.
                Bogini opadła na kolana. Jej chudymi ramionami wstrząsnął szloch. Will współczułby jej, sam czuł się trochę podobnie kilka godzin temu, gdy w jego ramionach umarła Rillianne, ale za bardzo nienawidził tej bogini za to co zrobił mu, Marceline, Rin i tysiącu innych ludzi przez wszystkie wieki.
                - Mój syn... Mój ukochany syn... Leander... Mój pierwszy, ukochany syn...
                Will, Nick i Jeremy spojrzeli po sobie.
                - Wychodzi, że musimy ją zabić... - powiedział niby od niechcenia Nick, patrząc współczująco na Willa. Wiedział, że śmierć Nyks w tym momencie oznacza śmierć Marceline. A Willowi najbardziej zależało na odratowaniu jej.
                - Tak zabijcie mnie. Potężną boginię. I straćcie na zawsze waszą ukochaną Marceline - wyszeptała wstając. W jej oczach zabłysła nowa energia. - Zabiję was wszystkich. Jak śmieliście odebrać mi Leandera!
                Razem z jej krzykiem w sali zapanowała ciemność. Słychać było tylko chichot Nysk. Tak znajomy uszom Willa, brzmiący jak perlisty śmiech Mar.
                - Tobą zajmę się na końcu. Byś patrzył jak Twoi przyjaciele umierają... - usłyszał tuż za swoim uchem. Spiął się jak struna i po omacku zaczął atakować dookoła siebie.
                - Myślę, że to nie będzie konieczne. - rozbrzmiał cichy, spokojny melodyjny głos. Will nigdy go nie słyszał, ale wiedział, że jego właścicielka, jest piękna i dobra. Że nie zamierza nikomu z nich zrobić krzywdy. Mógłby słuchać tego głosy wieki.
                - Selene... - usłyszeli warkot Nysk, gdzieś zza pleców Willa.
                Nagle w całej sali rozbłysło światło, tak silne, że musiał zasłonić oczy ręką. Cichy szept przebiegł salę.
                - Teraz powinno być dobrze...

                Po chwili zapadła straszna cisza. Will odsunął rękę od twarzy. Rozejrzał się. Generalnie nic się nie zmieniło. Selene zniknęła tak szybko jak się pojawiła. Jego wzrok padł na kanapę, na której leżało bezwładne ciało Marceline.
                Nie myślał o zagrożeniu. Rzucił katanę i pobiegł do niej.
                - Will!!! - zawołał za nim Nick, ale chłopak ani myślał się zatrzymywać.
                - Mar... - upadł na kolana przy niej. - Marceline... - potrząsnął ją za ramiona. Wszystkie tamy, które trzymały go w ryzach przez całą ostatnią dobę. - Marceline, obudź się! - słyszał w własnym głosie rozpacz. Strach, że spojrzy zaraz na niego oczami Nysk, czarnymi jak przepaść, a nie swoimi pięknymi zielonoszarymi tęczówkami. Bał się, że usłyszy tragiczny śmiech bogini, a nie nieśmiały szept.
                Nie zauważył nawet Nicka, który podbiegł do niego. Nie widział nic, oprócz Marceline, której usta ułożyły się w jego imię, a blade i cienkie jak papier powieki uchyliły się ukazując tak dawno nie widziane przez niego oczy.
                - Will..?
                - Tu jesteście! - rozległ się głos dyrektora Grizzeld'a, przerywając tą piękną scenę. Był ranny, jego ubrania były w opłakanym stanie - Walka zakończona. - uśmiechnął się szeroko - Wracamy do domu.
                - Nasz dom został zniszczony. - zaznaczył Nick.
                - Do Szkoły, która przyjmie nas dopóki nie uda nam się odbudować mojej ukochanej Hacjendy. - poprawił się dyrektor. Chodźcie. - machnął na nich ręką. - Will, zabierz Marceline.
                - Co się dzieje...? - wyszeptała cicho, delikatnie podnosząc się na łokciach.
                - Później ci wszystko wytłumaczę - powiedział i wziął ją na ręce.
                Razem wszyscy wyszli z sali zostawiając martwego Leandera za sobą.


***

                Wygrali. W to nikt nie wątpił. Główna kwatera Cieni została wyrżnięta w pień. Niestety również z Mrokiem. Gdy następnego dnia wyruszyli po ciała zmarłych herosów, by pochować ich jako bohaterów, dzięki kórym Półbogowie mogli żyć spokojniej, Will razem z Nickiem udali się po ciało Rillianne.
                W pomieszczeniu panował straszny odór krwi i zgnilizny. Oficjalnie szli tu po Lordly'ego, chociaż on w najmniejszym stopniu nie zasługuje na bycie pochowanym w bohaterskim całunie.
                - Will? - usłyszał lekko niepewny i przerażony glos Nicka. - Rillianne...
                - Wiem. - uzyskał zdławioną odpowiedź. - To po nią tu przyszliśmy. Lordly powinien gnić tutaj sam, nie zaznawszy nawet  płomienia stosu.
                - To on?
                Nawet mu nie odpowiedział. Nick tego nie potrzebował. Doskonale wiedział, chociaż Will w ogóle mu o tym nie wspomniał. Wziął ciało siostry na ręce i wyniósł się z tego przeklętego pokoju. Nienawidził faktu jak sztywna jest Rillianne w jego ramionach i tego, że już nigdy nie będzie go zanudzała rozmowami o anime, co kochała robić nawet gdy mieli po siedem lat.

                Następnie po południu odbywały się rady jak pozbyć się Cieni rozproszonych po reszcie Ameryki. Pierwotnym pomysłem Grizzelda było wysłanie głów najważniejszych z nich do innych kryjówek. Will by na to przystał gdyby nie fakt, że głowa Rin miała być jedna z nich.
                Ostatecznie wyszło na to, że Rada odwiedzi wszystkich po kolei i albo przejdą na ich stronę. Albo zginą na miejscu.
                W końcu przyszedł czas na pogrzeb. Dyrektorzy nie za bardzo chcieli się zgodzić na bohaterski pogrzeb Rillianne Evel Mroku pośród Cieni, przez którą mieli tyle problemów. Nie bardzo obchodziło to Willa. W końcu wykłócił sie o pogrzeb Rin. Ale on sam ma zorganizować całun, ogień i stos. Nie było to dla niego problemem.

Marceline

                Mar czuła się słabo, była wyczerpana po miesiącach w lochach i opętniu przez Nyks. W głowie wszystko jej się mieszało, dziwnie czuła się w swoim własnym ciele. Ale to nie była żadna wymówka i wiedziała, że musi wziąć udział w pogrzebach. Szczególnie tym Rillianne. Nie znała jej, widziała ja tylko trzy razy w życiu. Ale była ona ważna dla Willa i doskonale to wiedziała, teraz, gdy szedł kilka kroków przed nią, zza jego koszulki wystawał kawałek tatuażu symbolizującego Rillianne i Lily, obydwie siostry Willa.
                Powinna go nienawidzić. Przez niego spędziła pół roku w lochach, torturowana, bita, głodzona... Owszem czuła wściekłość, ale próbowała ją hamować. Bała się wiedzieć co się stanie, jeśli nie będzie kontrolowała swoich uczuć. Może się to skończyć jeszcze gorzej niż jej siedemnaste urodziny.
                Stos Rillianne miał płonąc z dala od reszty, by nikogo nie burzył fakt, że pogrzeb Mroku odbywa się razem z pogrzebami bohaterów.
                W końcu doszli do miejsca gdzie stał stos. Na nim leżał całun Rillianne, czarny, powlekany niebieskimi i czerwonymi nićmi, tak, że połyskiwał w świetle zachodzącego słońca. Jej całun nie mógł symbolizować jej bohaterskich czynów, bo niestety takich nie dokonała. Nie dla tej strony.
                Była ich tylko trójka. Ona, Will i Nick. Obaj powiedzieli kilka słów, bardziej do siebie niż do pozostałej dwójki. Will wyraził żal, że nie mógł być dla niej bratem, że zmuszeni byli sie rozdzielić, że mimo nienawiści nadal ją kochał, że pragnął by, aby ona nadal tu była. Głupio było jej tego słuchać. Nie powinno jej tu być. Powinny stać tu osoby, które kochały Rillianne Evel. Marceline jej nawet nie znała. Było jej przykro, bo zmarła ważna osoba, dla osoby ważnej dla niej. Nie miała nic do powiedzenia o niej. Stała tylko cicho i się przysłuchiwała.
                Nick nie za bardzo wiedział co powiedzieć. Kochał Rin przez długi czas, ale ta miłość była zdradą.           - Gdyby tylko mogło być inaczej - mówił - Gdybyś nie stała po złej stronie na polu walki mogłoby być inaczej.
                W końcu nadszedł moment podpalenia stosu. Will podszedł do niego i nakropił olejem. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i próbował zapalić ogień. Po kilku nieudanych próbach z przekleństwem rzucił zapalniczką.
                - Mogę? - podeszła kilka kroków, z lekkim, nieśmiałym uśmiechem. - Sama podpalę stos.
                Nie wiedziała, czy jej się uda. Liczyła tylko na to by zapanować nad ogniem. Wyciągnęła rękę i się skupiła, by wykrzesać iskrę z wewnątrz siebie. Po dłuższej chwili nic się nie działo.
                - Nawet nie próbuj... - z lasu doszedł ich głęboki męski głos. Zza drzew wyszedł, wysoki mężczyzna. Miał jasne włosy i olśniewający uśmiech, lekko zabarwiony smutkiem. - Selene odebrała ci wszystko.
                Spojrzała na niego zdziwiona. Oczywiście wiedziała kim jest owy mężczyzna, ale jego słowa odebrały jej zdolność godnego powitania boga. Zrobili to za nią Will i Nick, ten drugi w szczególności.
                - Apollo
                - Ojcze...
                Bóg kiwnął im głową i całą uwagę znów skierował na Marceline.
                - Nie patrz się tak na mnie, kochanie. Teraz jesteś człowiekiem. Bez żadnych niesamowitych mocy. Tak jak zawsze chciałaś. I tak jak zawsze powinnaś.


                Mar nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo bóg słońca zniknął pozostawiając po sobie płonący stos pogrzebowy Rillianne Evel i zdumienie i lekką radość na twarzy Marceline.
_______________
Oto dwudziesty drugi rozdział, który również jest Tym Ostatnim. 
Nie wiem co dokładnie teraz powiedzieć... Słowa pożegnania dostaniecie ode mnie dopiero w następnym tygodniu razem z epilogiem. 
Przepraszam
ten rozdział jest do dupy
przepraszam
Nie miałam już do końca siły tego pisać. Ale w końcu jest. Ogółem byłby wcześniej, ale ten tydzień minął mi na jeździe konnej i jak wracałam do domu nie miałam siły pisać.
Epilog będzie szybko, bo na niego mam pomysł. 
Przepraszam za błędy
Lecę na noc książkocholików xD
Nie zanudzam
Laciata <3

* nie że żebrzę czy coś, ale jeśli chociaż dwie osoby nie skomentują rozdziału do czwartku to z epilogiem krucho, bo w piątek wyjeżdżam - dwa tygodnie mnie nie ma. Więc no... Jeśli komuś może choć trochę zależy miło by było *