niedziela, 3 maja 2015

Rozdział XX

Zaczęło się od zmarłych...
                Najpierw pojawiali się zupełnie jej nie znani herosi, zmarli w pożarze Hacjendy... Mieli pretensje do niej, że to z jej winy nie żyją. Przecież to nie jej wina!

                Potem było tylko gorzej...
                Przychodzili do niej ludzie, którzy spłonęli w dzień jej siedemnastych urodzin... Wywoływali jeszcze większy ból. Pamiętała każdą chwilę tego okropnego dnia... Czuła też ich ból. Każdego z osobna.
                Nyks przychodziła co jakiś czas śmiejąc się z jej żałosnych prób pozbycia się duchów. Pogorszyła jeszcze sprawę uświadamiając jej, że dziś mija osiemnasty rok jej życia (nie licząc lat spędzonych jako gwiazdozbiór).
                - Ty przeklęta ladacznico! - wrzeszczał jeden z duchów. Gdy uniosła głowę zobaczyła, że to jej były narzeczony. - To wszystko twoja wina! Przez ciebie cierpieliśmy w naszych czasach, a teraz z twojej winy cierpią ludzie żyjący teraz!
                Łzy zaczęły jej płynąć jeszcze mocniej.

                Niech herosi się pospieszą. Z każdą chwilą Nyks coraz bardziej, i coraz boleśniej próbowała wtargnąć to umysłu Marceline... Nie wiedziała ile jeszcze wytrzyma...

***
Will

                Pół roku. Wytrzymał tu pół roku zdobywając akceptacje i szacunek Cieni. Wytrzymał pół roku bez widzenia Mar w lochach. Rillianne mówiła mu że cierpi. Że Nyks jest coraz bliżej opętania jej. Że wariuje. Że Cienie ją głodzą. Że biją.
                Wiedział, że robi to specjalnie, ale widział też, że nie kłamała. Czasem w nocy, gdy cała kwatera była pogrążona w ciemnościach, tylko kilkoro półbogów miało warty, słyszał jej krzyki. Słyszał jej błagania o litość, o pomoc. Zdarzało się też, że wołała jego imię. Wołała go, by ją uratował, by wybawił ją od tych cierpień. Ile razy miał ochotę po prostu rozwalić ten budynek, wyciągnąć stamtąd Marceline i uciec gdzieś daleko...
                Ale jednak wszystko szło zgodnie z planem i nie mógł tego zrobić. Cienie zaczynały mu ufać, stał na wysokiej pozycji jako brat Mroku, poznawał sekrety tej organizacji. Wiedział już jak niepostrzeżenie otworzyć bramy i podziemne przejścia, by herosi z Hacjendy mogli dostać się tutaj. By zniszczyli to przeklęte miejsce.
                Na razie herosi przybywali pojedynczo, czasem parami. Niektórych Rillianne znała i wiedziała, że uczyli się w Hacjendzie Grizzelda, niektórych nie kojarzyła, ale w tym uczuciu nie była odosobniona, bo Will jednej czwartej herosów w życiu na oczy nie widział. Najwyraźniej dyrektor zawarł umowy z innymi szkołami dla Herosów. Wszyscy w jakiś sposób dawali Willowi znak, że są z nim sprzymierzeni. Aktualnie było ich około piętnastu. Piętnastu herosów, przeciwko tysiącu Cieni... Wiedział, że musi czekać, aż Mar podda się Nyks, chociaż to jeszcze bardziej podjudzało jego złość, dopiero wtedy przybędą inni. Ale czasem miał ochotę poderwać tą piętnastkę i pozabijać wszystkich sługusów Nyks.

                Jednego wieczoru, z serii tych, gdy słyszał krzyki Mar, a serce mu się krajało, do jego pokoju weszła Rillianne. Nawet się nie podniósł wzroku.
                - Czego? - zapytał zakrywając ręką oczy, gdy siostra zapaliła światło odganiając tak ukochany mu mrok.
                - Ten moment nadszedł - błysnęła zębami w boleśnie znajomym uśmiechu.
                Spojrzał na nią udając, ze nie wie o co jej chodzi. Chciał jak najdłużej odkładać ten moment. Nie był gotowy na ten widok.
                - Will - powiedziała ostro - Nie zgrywaj mięczaka i chodź do cholery jasnej! Jesteś Cieniem, prawda? - podeszła do niego z groźna miną - Ślubowałeś wierność mi, Nyks, Cieniom, a nie Obdarzonej i twoja miłość do niej jest nie ważna. I tak nie zdołasz jej ocalić. Już za późno. - uśmiechnęła się uśmiechem godnym córki samego diabła, co w sumie jest trafne, gdy jest się dzieckiem Jacquile Evel. Ile razy on ten uśmiech widział w lustrach, szybach i oczach Marceline, ale na własnej twarzy.
                Warknął cicho, ale wstał i ruszył za siostrą.

                Każdy krok sprawiał mu coraz większą trudność. Już w połowie drogi do lochów krzyki Marceline były wyraźnie słyszalne, a każdy z nich był jak ostra igła wbijana mu prosto w serce.
                Niestety męczeńsko krótka droga dobiegła końca i dotarli do celu. Zebrało się tu już kilkoro najważniejszych Cieni. Tylko najistotniejszych wpuszczano do lochów.  Ci mniej znaczący stali przed wejściami w oczekiwaniu na wieści o triumfie ich bogini. Z wyjątkiem Willa i piętnastu herosów wysłanych z Hacjendy. Z nich wszystkich do lochów dostał się jedynie pierwszy przyjazny mu sojusznik - Oliver Brent, syn Nemezis, któremu Cienie odebrały ojca i przyrodnią siostrę. Will kiwnął delikatnie głową w jego kierunku. Chłopak odpowiedział tym samym.
                Po lochach rozniósł sie kolejny przeraźliwy krzyk. Rillianne przyspieszyła kroku, ciągnąc brata za sobą. Szedł z obojętną miną, próbując maskować swoją wściekłość, chęć rozniesienia tego całego przeklętego budynku i wszystkich, którzy się tam znajdowali.
                W końcu po raz pierwszy od tych długich sześciu miesięcy zobaczył Marceline.

                Szczerze? Wolałby nadal trwać w błogiej niewiedzy o jej stanie.
                Pamiętał jej stan, gdy przez kilka dni nie wychodziła z łóżka, po poznaniu prawdy o swoim pochodzeniu. Wyglądała jak zombie.
                A teraz było milion razy gorzej.
                Była strasznie wychudzona, pomiędzy dziurami w jej niegdyś niebieskiej bluzce wyraźnie rysowały się żebra. Jej ręce trzęsły się niemiłosiernie, mięśnie praktycznie zanikły. Wcześniej obcisłe dżinsy stały się luźne i obwisłe. Nie dali jej nawet czegoś na zmianę. Nadal miała na sobie te same ubrania, które dostała od rodziny Nicka.
                 Miał ochotę uciec, nie patrzeć na nią. Widok Marceline w takim stanie, krzyczącej i kulącej się w kącie był nie do zniesienia.
                I wtedy Mar uniosła głowę, wcześniej schowaną pod czymś ciemnym, wyblakłym, matowym i skołtunionym, co kiedyś było czerwoną burzą jej pięknych grubych, miękkich i mocnych włosów, które tak uwielbiał.
                Byłoby o wiele lepiej, gdyby tej głowy nie podniosła. Byłoby o wiele łatwiej patrzeć jak jego ukochana Marceline wrzeszczy ochrypłym głosem, jak beznadziejnie błagalnie woła jego imię, patrząc prosto w jego oczy. Byłoby o wiele łatwiej stać i nie móc nic zrobić...
                Jej twarz była żałosna. Miał ochotę wydłubać sobie oczy, by tylko na nią nie patrzeć.
                 Miała zapadnięte policzki, jej kości policzkowe wystawały niemiłosiernie, a skóra na nich była tak naciągnięta, jakby w każdej chwili miała pęknąć. Jej niegdyś różowe, miękkie usta stały się sine i popękane. Cera przybrała szarawy odcień.
                Ale najgorsze były jej oczy.  Ich zielono szary kolor przygasł, były podkrążone, całe powieki przybrały straszny fioletowoniebieski odcień.
                To nie były te same oczy, w które tak kochał patrzeć, które ociekały troską po bitwie na plaży. Już nie było w nich tego zawstydzenia, gdy się z nią droczył, ani tego wojowniczego błysku, gdy zdarzało jej sie odpyskować i nabrać pewności siebie.
                To były oczy osoby, która zdradzona i zostawiona już się poddała. Wiedziała, że to koniec, że nie ma ratunku.  

                Przez chwilę te straszne oczy wpatrywały sie w niego i w lochach nastała przerażająca cisza, przerywana tylko dwoma kropelkami wody, które spadły z sufitu, gdzieś w oddali.
                A potem ta złowroga cisza została przerwana jeszcze bardziej przerażającym krzykiem.
                Marceline przez pewien czas, szlochając miotała się po celi.
                 W pewnym momencie nagle znieruchomiała, a jej szloch przeszedł w śmiech, który wstrząsnął jej chudymi ramionami.
                Wstała wiedziona nową siła.  Kiedy uniosła głowę, gdzieś na górze trzasnął piorun.
                Dokładnie w momencie, gdy jej oczy spoczęły na jego.
                I to już nie były oczy nieśmiałej Marceline, którą pokochał. To nie były też oczy osoby świadomej swojego końca, które patrzyły na niego chwile temu.

                To były oczy Nyks, czarne, nieprzeniknione, złowrogie oczy rozświetlone jedynie kilkoma srebrnymi punkcikami.
                Spojrzał kątem oka na Oliviera. Ten mrugnął o pół sekundy dłużej niż normalnie i Will wiedział, że teraz każdy heros, który przymierza sie na atak na Cienie dostał jedną, krótką wiadomość.

"Już czas."
____________
Oto dwudziesty rozdział!
Tak ja jednak żyję! Naćpana słonecznikiem, ale żyję!
Miała być tu jeszcze scena opętania Mar z jej perspektywy... ale nie jestem w stanie jej napisać. 
Rozdział napisany jest od trzech dni... ale majówkę miałam zawaloną i nie mogłam go przepisać *ah jak ja kocham pisać w zeszycie* 
Mam nadzieję, że się podoba ;)
No to zostawiam Was z tym, bo jutro mam test z historii, powinnam się do niego uczyć a jedynie przepisuje rozdział i pisze na fb z przyjaciółkami :P
Nie zanudzam, bo tak naprawdę pewno nikt tego nie czyta
Laciata <3